London Symphony Orchestra, sir Simon Rattle, Kraków, ICE, 17 stycznia 2019

Bardzo trudno było mi zabrać się za napisanie tej relacji. Krakowski koncert London Symphony Orchestra pod dyrekcją Simona Rattle’a przypadł na dramatyczny moment w naszym Kraju, na chwilę traumy, która każe nam przemyśleć tak wiele…

Muzyka jest osobnym światem. Towarzyszy nam i w trudnych i w radosnych momentach. Muzyka nie ma poglądów politycznych, chociaż łatwo bywało ją w politykę wciągnąć. Sama muzyka, bez słów, tak naprawdę nie niesie konkretnych znaczeń, mimo starań kompozytorów, aby dodawać pozamuzyczną treść, jakiś „program”. Znaczenie muzyki powstaje dopiero w duszy słuchacza, zależy od jego możliwości percepcji, osłuchania, ale także kontekstu i chwili. W końcu każdy ma wspomnienia czy skojarzenia, związane z tą czy inną piosenką lub melodią. Takie nasze własne, unikalne znaczenia pozostają często na całe życie.

Początek czwartkowego koncertu był chyba dla wszystkich emocjonującym doznaniem. Najpierw normalny rozgardiasz, związany z wchodzeniem orkiestry i usadzaniem się muzyków na scenie. Potem, witany wielkim aplauzem pojawił się sir Simon Rattle, wszedł na podium i zastygł w milczeniu, podobnie jak cała LSO. Kiedy oklaski umilkły, na scenę wyszła dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego, pani Izabela Helbin i poprosiła wszystkich o minutę ciszy dla ś.p. Prezydenta Pawła Adamowicza. Przygasły światła, a kiedy powoli znów się zapaliły i wszyscy usiedli, zapadła cisza, jakiej nigdy nie słyszałem w pełnej po brzegi sali koncertowej. 

Po dłuższej chwili Rattle dał znak i popłynął niezwykle delikatny dźwięk, niemal cichy lament, bo czteroczęściowy utwór Beli Bartoka „Muzyka na smyczki, perkusję i czelestę” zaczyna się od andante tranquillo czyli „powoli i spokojnie” a Rattle i LSO zagrali to zjawiskowo, jeszcze wolniej i jeszcze spokojniej, niż w znanych mi wykonaniach. Repertuar ustala się miesiącami przed terminem koncertu i trudno uznać wybór utworu Beli Bartoka za jakąś niezwykłą koincydencję, a i sama kompozycja nie ma żadnego „programu”, chociaż powstała w czasie, gdy można było poczuć nadchodząca burzę (1936). Ale pierwsze jej takty zagrane tak niezwykle i w takiej chwili wielu z nas, obecnych zapamięta na długo.

Od razu było też wiadomo, że mamy do czynienia z najwyższej próby zespołem. Dynamika LSO jest porażająca: rozpiętości pomiędzy tym co w ich wykonaniu ciche, wolne i zarazem precyzyjne, a tym co głośne, szybkie i równie dokładne, są kosmiczne. Nie wymyślono jeszcze na świecie sposobu zarejestrowania i odtworzenia czegoś takiego w domowych warunkach w relacji 1:1. Każde nagranie symfoniczne jest nieco skompresowane, co jednak, UWAGA: nie jest wytłumaczeniem dla niesłuchania symfoniki! Nagrania pop i rock są zazwyczaj sto razy bardziej skompresowane i spłaszczone. Proszę słuchać symfoniki! No i od czasu do czasu trzeba też posłuchać dobrej orkiestry na żywo, nawet jeżeli repertuar nie zachęca. Poza Bartokiem, którego muzykę, mówiąc eufemistycznie, niezbyt kocham, LSO zagrało w Krakowie Szóstą Symfonię. Niestety ani nie Beethovena, ani Mahlera. Antona Brucknera. Ale nad Szóstą Brucknera płakałem tutaj, wróćmy do wykonawców.

Na świecie są orkiestry i Orkiestry. London Symphony Orchestra należy do tych drugich. Czym jest LSO dla miłośnika muzyki orkiestrowej najłatwiej wytłumaczyć poprzez futbol: LSO to jak FC Barcelona. Jest też oczywiście Real Madryt (Berliner Philharmoniker), Liverpool FC (Vienna Philharmonic) i kilkanaście innych świetnych zespołów, ale lista od lat jest w miarę stała. I krótka…

Przepis na dobrą orkiestrę symfoniczną również niepokojąco przypomina przepis na światowej klasy zespół piłkarski: trzeba mieć najlepszych graczy, najlepszych trenerów i grać w najlepszej lidze. Fani doceniają klasę, kupują bilety i gadżety (w przypadku orkiestr: płyty), z czego szerokim strumieniem płynie kasa, za którą kupuje się jeszcze lepszych graczy i wynajmuje jeszcze lepszych trenerów. Jeszcze lepszych lig na rynku na razie nie ma. 

Najlepsze orkiestry i najlepsze kluby futbolowe są przy tym zazwyczaj tak wiekowe, że już nikt nie pamięta, co było pierwsze: czy pasja, czy kasa. Być może bywało i tak i tak. Niestety w świecie muzyki zasada Pareto także obowiązuje: 20% wykonawców zgarnia 80% rynku. Orkiestry bez sponsorów, wypełnionych kalendarzy koncertowych i kontraktów nagraniowych, grające od czasu do czasu za marne grosze nie mają szansy zgrać się na poziomie najlepszych drużyn. Dlatego, jeżeli kiedykolwiek napiszę kąśliwą uwagę o nierównym graniu, marnej artykulacji, czy ewidentnych kiksach jakiejś rodzimej orkiestry, zasłużę sobie na miejsce w piekiełku dla krytyków, gdzie po wsze czasy będziemy słuchać disco-polo w aranżacji na kwartet smyczkowy…

Muzycy London Symphony Orchestra, chociaż skład zespołu był częściowo oparty na rezerwowych (nie było np. grającego na Stradivariusie koncertmistrza Romana Simovicia), wyszli na scenę krakowskiego ICE, aby wygrać kolejny mecz: uśmiechnięci, zadowoleni, czasem dyskretnie dowcipkujący między sobą (utwór otwierający napisany jest na dwie, dialogujące grupy instrumentów, orkiestra na scenie rozmieszczona jest w nietypowy sposób i kliku muzyków się zgubiło, szukając swojego miejsca). W wieczorowych strojach, ale na brytyjskim luzie: zdarzyły się mokasyny do fraka i powyciągany, czarny sweterek, narzucony na estradową suknię. W końcu Szef za chwilę pojawi się nie we fraku, tylko w swoim firmowym stroju, nieco przypominającym garniturek doktora No z pierwszego filmu o Jamesie Bondzie. Gala, ale bez przesady; jak ktoś w życiu widział parę orkiestr, wprawdzie dostojnie kroczących i dobrze ubranych, ale wychodzących na scenę jak na publiczną egzekucję doceni ten luz… Stop! Piekiełko czeka…  

Londyńczycy mają za sobą, robiącą wrażenie, nieprzerwaną historię: od powstania w 1904 roku, przez pierwsze nagrania gramofonowe w 1912, aż do dziś. Każdy słyszał tę orkiestrę! Nagrali ilustracje do ponad 200 filmów, w większości wielkich hitów! Ruchomym obrazom LSO akompaniowała na żywo jeszcze w latach dwudziestych zeszłego wieku, ale to „Gwiezdne wojny” w 1977 roku dały jej niegasnące do dziś „publicity” i sławę zespołu, który zagra wszystko najlepiej. Umiejętność perfekcyjnego zagrania a vista ledwie co napisanej muzyki jest podobno w przypadku London Symphony nie do pobicia. Orkiestrę można sobie wynająć na nagranie, na ich stronie internetowej jest kontakt do menedżera.

Miliard telewidzów mógł podziwiać LSO podczas ceremonii otwarcia Olimpiady roku 2012 w Londynie z niezapomnianym występem Rowana Atkinsona w roli solisty. Prowadził ich wtedy właśnie Simon Rattle. Brytyjski dyrygent, tak jak Beatlesi, pochodzi z Liverpoolu i podobnie jak Teodor Currentzis zwrócił na siebie uwagę wyciągając lokalny zespół z okręgówki do Ligi Mistrzów. Chodzi o City of Birmingham Symphony Orchestra, zespół z pięknymi tradycjami, dla którego lata powojenne nie były już łaskawe. Wraz z Rattlem stanęli na nogi, zdobyli kontrakt płytowy z EMI i powrócili do najważniejszych sal koncertowych świata. W piłkarskiej analogii: to jakby Wisła Kraków zaczęła regularnie grać w finałach Ligi Mistrzów. 

Każdy by chciał takiego trenera i kiedy Simon Rattle był do wzięcia, wygrała oferta Realu Madryt, czyli Berliner Philharmoniker. Przypomnijmy, że w odróżnieniu od klubów futbolowych, wiele orkiestr działa w formie swego rodzaju spółdzielni i to muzycy wybierają dyrektora artystycznego czy głównego dyrygenta. Tak jest w przypadku i Berlińczyków i LSO. W roli szefa Berliner Philharmoniker Rattle występował ponad 16 lat, wpisując się tym samym na imponująca listę głównych dyrygentów Berlińczyków, na której jest między innymi Wilhelm Furtwaengler, Herbert von Karajan i Claudio Abbado.

Stała współpraca sir Simona Rattle’a i LSO to nowy rozdział. Z perspektywy widza krakowskiego koncertu relacje Szefa z zespołem wydają się znakomite: luz i zaufanie. Prowadząc nieszczęsną Symfonię A-dur nr VI Antona Brucknera dyrygent skupiał się na akcentowaniu co ciekawszych fragmentów partytury, niejako podkręcając je emocjonalnie i artykulacyjnie. Nie szukał jakiejś głębszej myśli, łączącej całość i chwała mu za to! Zagrana jako ciąg następujących po sobie zdarzeń muzycznych Szósta Brucknera okazała się całkiem lekka, strawna i interesująca. Nieprawdopodobna precyzja i spójność brzmienia orkiestry okazały się wystarczającym spoiwem. Były chwile, kiedy Rattle po prostu słuchał swojego zespołu, jak kiedyś Bernstein Wiedeńczyków. No i był bis: Simon Rattle, który od lat promuje na świecie polską muzykę, przede wszystkim Szymanowskiego, zapowiedział (po polsku!) z wielkim wdziękiem tańce góralskie Stanisława Moniuszki. 

Brawo Krakowskie Biuro Festiwalowe, organizator koncertu! 

4 uwagi do wpisu “London Symphony Orchestra, sir Simon Rattle, Kraków, ICE, 17 stycznia 2019

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s