Kategoria: muzyka klasyczna i współczesna

Teodor Currentzis, czyli Mozart na Uralu

Foto © Anton Zavyalov, źródło: https://bachtrack.com/review-currentzis-kopatchinskaja-musicaeterna-berlin-march-2017

W Permie, w niespecjalnie urodziwym budynku, mieści się Teatr Opery i Baletu im. P. I. Czajkowskiego, którego dyrektorem artystycznym jest urodzony w Atenach TEODOR CURRENTZIS. 

Niezwykła, teraz już światowa kariera tego muzyka, którego Guardian nazwał „The conducting equivalent of Glenn Gould and Kurt Cobain”  rozpoczęła się niedługo po studiach dyrygenckich w Sankt Petersburgu, kiedy objął funkcję głównego dyrygenta teatru operowego w Nowosybirsku i tam skonstruował swoją tajną broń: orkiestrę i chór MusicAeterna. Z tym zespołem nagrał w 2008 roku operę Purcella „Dydona i Eneasz”, następnie „Requiem” Mozarta i XIV Symfonię Szostakowicza.

Po tych trzech nagraniach dla wytwórni Alpha został obwołany nową sensacją, upomniał się o niego koncern SONY, a w 2011 Currentzis przeniósł się, wraz z całą MusicAeterna (!) do Permu, miejsca, które podobnie jak Nowosybirsk, z trudem uchodziło za światowy ośrodek życia operowego.

Teatr Opery i Baletu w Permie, źródło: wikipedia.com

Mediolan, Nowy Jork, pewnie jeszcze Londyn, Wiedeń i Paryż, a w dość wyspecjalizowanym repertuarze, Bayreuth, to są mekki operowego jet-setu. To w La Scali i w Metropolitan Opera zaczynają się wielkie kariery! Ale Perm? Gdzie to w ogóle jest?

Perm jest położony półtora tysiąca kilometrów na wschód od Moskwy, u stóp Uralu, na trasie Kolei Transsyberyjskiej. To od jego nazwy pochodzi określenie ostatniego okresu ery paleozoicznej. Miasto niemałe, bo wraz z przyległościami aglomeracja liczy prawie 2 miliony mieszkańców, raczej mało urodziwe, przemysłowe (zbrojeniówka!), ale i z prężnym uniwersytetem. Bywa tam bardzo ciepło latem i bardzo, bardzo chłodno zimą.

Jeżeli jednak chcecie posłuchać najgorętszego dyrygenta ostatnich lat i jego starannie dobranej, perfekcyjnej orkiestry, musicie pojechać do Permu… Albo polecieć: siedem godzin lotu z Warszawy.

(No dobra, Currentzis czasem koncertuje z Orkiestrą Symfoniczną Sud West Rundfunk, czyli SWR. Do Stuttgartu jednak jest trochę bliżej.)

Żródło: SWR YouTube Channel

Pewnie się kilka osób w wytwórni Sony Classical i parę zaproszonych gwiazd opery nieco zdziwiło, że to właśnie na Ural przyjdzie im się wybrać, aby dokonać najbardziej od lat dyskutowanych, podziwianych przez jednych i potępianych przez drugich rejestracji trzech oper Mozarta: Wesela Figara, Cosi Fan Tutte i Don Giovanniego. Currentzis nie miał, zdaje się, ochoty pracować w którymś ze słynnych, światowych studiów i wolał u siebie, w Permie, a okoliczności tych nagrań można i warto zobaczyć tu i tam w Sieci:

Źródło: https://www.youtube.com/channel/UCvRfHv8fFsveojuY-UrqZCw

Wzbudzić kontrowersje interpretacjami najbardziej znanych oper Mozarta to w drugiej dekadzie XXI wieku nie lada wyczyn, bo niby wszystko już było. Nie czuję się specjalnie kompetentny w kwestii oper Mozarta, więc nie potrafię powiedzieć skąd kontrowersje, poza tym, że w każdym pokoleniu konserwa okopuje się mocno i lubi tylko te interpretacje, które już zna. Ale może są też inne racje, dla których nie wszyscy się zachwycają? Czytałem rodzimą recenzję, w której autor krytykował dobór śpiewaków i polecał nagrania, skądinąd świetne, sprzed 30 lat.

A ja rozumiem zachwyty: to jest Mozart z nieprawdopodobnym wykopem, humorem, ale i liryzmem, kiedy trzeba. (I z fortepiano zamiast klawesynu w recytatywach! Niby drobiazg i wcale nie odkrywczy, ale mnie cieszy.) Currentzis nie robi niczego niezwykłego, nie „odczytuje Mozarta na nowo”, strzepuje tylko trochę kurzu. Ostatni raz takie odkurzanie zafundował bodaj Neville Marriner, nagrywając ścieżkę dźwiękową do „Amadeusza” Miloša Formana. Od tego czasu nagrano mnóstwo fenomenalnych interpretacji Mozarta, ale Currentzisowe błyszczą wśród nich wyjątkowym blaskiem. Są efektowne, nawet efekciarskie. No bo jaka ma być opera? Skromna i stateczna? Zadumana i świadoma nauk pokoleń muzykologów?

Sukces cyklu mozartowskiego mógł rozpocząć wielką, światową karierę Currentzisa jako dyrygenta na największych scenach operowych, tymczasem już w trakcie pracy nad Mozartem MusicAeterna, wraz ze swoim szefem, machnęła „Święto wiosny” Strawińskiego, a potem rewelacyjną, chłodną jak permska zima interpretację „Patetycznej”, VI Symfonii Czajkowskiego.

Żródło; Sony Clasical YouTube Channel

W roku 2018 Currentzis zaznaczył swoją obecność niezwykłym (podobno) wykonaniem kompletu symfonii LvB na Salzburger Festspiele oraz kolejnym nagraniem dla Sony Music: też Szóstej, też Symfonii, tyle tylko, że Gustawa Mahlera.

Aby wykonać VI Symfonię Mahlera, czy jakikolwiek inny, skomplikowany utwór na orkiestrę, dyrygent musi mieć albo własny pomysł na jej interpetację, albo wielką skromność i szacunek dla partytury oraz świadomość nauk pokoleń muzykologów.

Skromność i szacunek do partytury oraz świadomość nauk pokoleń muzykologów często kończy się w koszu w supermarkecie, w kategorii „CD za 5zł”. Własny pomysł, zwłaszcza na Mahlera (czy Brucknera), to trochę zabawa z granatem… Ale o tym w kolejnym wpisie.

PS. Po koncertach beethovenowskich Currentzisa The Times zamieścił taki artykuł: https://www.thetimes.co.uk/article/move-over-simon-rattle-teodor-currentzis-is-the-maestro-everyones-talking-about-ccgswrtzv

Żródło: thetimes.co.uk, foto: Jakob Polacsek

PS 2. Wywiad z TC po polsku na blogu skrzypaczki, która z nim miała okazję pracować:: https://bycmuzykiem.wordpress.com/2016/04/10/teodor-currentzis-wywiad/

Płyty roku 2018: Yuja Wang

Urodzona w Pekinie w 1987 roku pianistka Yuja Wang zwróciła na siebie uwagę kilka lat temu nie tylko talentem, wirtuozerią i urodą, ale także nieco ekstrawaganckimi, jak na obyczaje sal koncertowych, strojami. Szybko dostrzeżona przez Deutsche Grammophon podpisała z legendarną wytwórnią ekskluzywny angaż. Ma już na koncie nagrania muzyki Ravela, Rachmaninowa i Prokofiewa, między innymi z Gustavo Dudamelem i jego sławną Simon Bolivar Youth Orchestra. Wraz z prestiżowymi kontraktami z DG, następnie z Rolexem (ambasadorka marki!) suknie Yuji stawały się nieco dłuższe, a buty nieco niższe, a sama pianistka dołączyła do niewielkiego grona supergwiazd współczesnej pianistyki. Trzeba naprawdę mieć gigantyczny talent i pracowitość, aby osiągnąć taki status przed trzydziestką, na dodatek pochodząc z kraju, który dosłownie zwariował na punkcie fortepianu i w którym według ostrożnych szacunków naukę gry na fortepianie pobiera aktualnie około 40 milionów dzieci. Pamiętajmy przy tym, że do połowy XX wieku fortepian nie był w Chinach traktowany poważnie, a pierwszy chiński utwór na fortepian napisano w latach trzydziestych zeszłego stulecia. W latach rewolucji kulturalnej fortepiany niszczono jako dekadencki symbol zgniłego Zachodu, a kilkadziesiąt lat później lista pochodzących z Kraju Środka wirtuozów ciągle się wydłuża.

Żródło: yujawang.com, foto: Lilliana Morsia

Powody, dla których Yuja jest dziś na szczycie słychać na wydanej niedawno płycie koncertowej, zarejestrowanej w berlińskiej filharmonii w listopadzie. Nie dajcie się zwieść filigranowej urodzie pianistki! To nie jest delikatne, romantyczne granie. To jest niezwykła, dramatyczna opowieść w czterech rozdziałach: najpierw bardzo spokojnie i bez egzaltacji zagrane cztery utwory Rachmaninowa. Początek to na wpół taneczne, umpa-umpa, na wpół śpiewne, tęskne Preludium op. 32. Dla mniej odpornych na wdzięki rosyjskiego kompozytora pianistów to okazja, aby trochę pohisteryzować, ale Yuja jest powściągliwa, stara się, aby historia otwierająca jej wieczór była prosta. Dwa następne utwory to „Etudes-Tableaux” z różnych opusów, które łączy niepokojące pokrewieństwo z muzyką Ravela. A przynajmniej tak Yuji to gra: na coś czekamy, coś się zbliża….

Ostatni utwór Rachmaninowa w programie, Preludium b-moll op. 32 zaczyna się jak lament nad stratą, nad rozstaniem. Pianistka w środkowej części, nucąc pod nosem jakąś brakującą jej frazę, pozwala sobie na ośmielenie ważącego pół tony potwora, na którym gra, do bardzo dramatycznego wyznania. To już nie chłodny Ravel, to kontrasty dynamiczne jak u Chopina. I czasem, jak u Chopina, pod koniec utworu muzyka płynie tak powoli, że niemal się zatrzymuje. Pogodzenie się z losem? Delikatny początek Sonaty Skriabina op. 70 wydaje się być logiczną kontynuacją poprzedniego utworu. Po chwili jednak pojawiają się intrygujące tryle i opowieść zaczyna nabierać innych kolorów, zaczyna się nowy rozdział. Nowa nadzieja… Sonata Skriabina ma w sobie mnóstwo blasku, szkicowanego niezliczonymi trylami, ale pod koniec utworu idylliczny obrazek zaczyna pękać i nadzieja okazuje się płonna. Zabieg wypisz, wymaluj filmowy.

I wtedy pojawia się muzyka Ligetiego: trzy zwariowane Etiudy. Każda używa innego chwytu emocjonalnego: najpierw mamy trochę twórczego bałaganu, bo nr 3 „Touches bloquees” to nerwowe poszukiwanie jakiegoś sensu: proste, antycypujące rocka riffy, spacerujące po całej klawiaturze fortepianu. Nr 9 „Vertige” jest kaskadą powtarzanych dźwięków z dramatycznymi akcentami w lewej ręce i to już prawie Philip Glass. W filmie w tym miejscu byłby zapewne pościg… Etiuda nr 1 „Desordre” to w tej opowieści złowrogi chaos, to triumf zła. Yuja Wang zabiera nas na ciemną stronę mocy i nie stara się upiększać obrazu. Wszystko stracone! Niewielu pianistów potrafi pokazać zło poprze muzykę. Benedetti Michelangeli to potrafił, tylko on mi teraz przychodzi do głowy. A teraz ta urodziwa Chinka.

Sonata Nr 8 Prokofiewa zaczyna się, co logicznie wypływa z poprzednich „scen”, od krajobrazu po bitwie… Najpierw wraca skupiony klimat trzeciego utworu, etiudy Rachmaninowa, ale po chwili wszystko to zaczyna się rozpadać na drobne fragmenty a muzyka, jak w poprzednio zagranych utworach Ligetiego, traci chwilami tonalną dyscyplinę i wracają nerwowe poszukiwania. Po chwili wraca też groza. Yuja jest bezwględna i funduje nam w środkowej partii, oznaczonej przez kompozytora raczej sarkastycznie „andante dolce” istne piekło. Nie jestem wielbicielem muzyki Prokofiewa, ale tym razem, w kontekście tego, co stało się wcześniej, słyszę żelazną konsekwencję w budowaniu dramaturgii recitalu i podoba mi się taka decyzja pianistki.

Druga część sonaty to krótki, kołyszący quasi-taniec, który artystka gra z mnóstwem kompletnie nieprzewidywalnego rubato. To senne, zmęczone interludium przed nadchodzącym finałem. Za chwilę obudzimy się w innym świecie…

Rytmiczny początek trzeciej części Sonaty Prokofiewa Yuja Wang atakuje z taką siłą, jakby testowała odporność koncertowego Steinwaya na kataklizmy. Po kilku minutach nawałnica zdaje się pomału uspokajać, ale to tylko dramaturgiczny chwyt: przed nami prawdziwy finał, oparty na ostinato w lewej ręce atak na Gwiazdę Śmierci. Zwycięski.

Aplauz, jaki się rozległ po ostatnim takcie tej opowieści był raczej rodem z koncertu rockowego. Bo to, co zagrała pianistka było jak pasjonujący film, do którego Rachmaninow, Scriabin, Ligeti i Prokofiew tylko napisali scenariusz.  Gwiazdą i reżyserem była Yuja Wang.

@ MŚ 2018

Penderecki i film

[Kolejne wspomnienie z mijającego roku: Festiwal Muzyki Filmowej, http://fmf.fm 30 maja 2018, inauguracyjny koncert pod nazwą PENDERECKI2CINEMA, tekst pierwotnie umieszczony na zamkniętym forum oraz na FB]

Na scenie krakowskiego ICE orkiestra NOSPR pod dyrekcją Dirka Brosse https://en.wikipedia.org/wiki/Dirk_Brossé , w loży Mistrz z małżonką a w repertuarze najpierw „Trzy utwory w starym stylu” Krzysztofa Pendereckiego, potem Michaela Nymana suita z filmu „Fortepian” w wersji na orkiestrę smyczkową, Koncert na trąbkę i orkiestrę smyczkową (dedykowany Tadeuszowi Kościuszce!) Elliota Goldenthala. W części drugiej już tylko Penderecki: „Tren”, „Polimorfia” oraz fragmenty II i III Symfonii.

Moim zdaniem, o ile muzyka Nymana w filmach brzmi genialnie, o tyle jako osobne dzieło zazwyczaj nie nadaje się do słuchania. To nie jest krytyka! To raczej podziw dla biegłości, z jaką Nyman zszywa muzykę z obrazem i emocjami na ekranie. Wyobraźcie sobie np. „Kontrakt rysownika” z prawdziwą muzyką z epoki a nie z obsesyjnymi frazami Nymana.

Koncert na trąbkę Goldenthala (premiera światowa!) prezentuje biegłość kompozytora w operowaniu różnymi stylami pisania na orkiestrę smyczkową, od wertykalnych akordów brucknerowskich po sonorystykę Pendereckiego. Partia trąbki bardzo elokwentna i konsekwentnie prowadzona, bez zbędnych popisów technicznych. Wszystko bardzo piękne. Ale dla mnie trąbka to jazz. To Armstrong, Davis i Stańko. Klasyczna artykulacja i intonacja klasycznie granej trąbki powoduje, że to, co u jazzmenów jest opowieścią i emocją, staje się ciągiem perfekcyjnych dźwięków. Podkreślam: dla mnie! Przy ogromnym uznaniu dla wirtuozerii znakomitej Tine Thing Helseth http://www.tinethinghelseth.com.Chciałbym jeszcze usłyszeć ten utwór w interpretacji muzyka jazzowego, z odrobiną odstępstwa od tekstu tu i tam. Ot, problemy Pierwszego Świata: świetny kompozytor przywozi swój nowy, premierowy utwór do Krakowa, a ja narzekam 🙂

Po przerwie orkiestra wraz z Maestro Brosse bez zbędnych ceregieli odpaliła „Ofiarom Hiroszimy, tren na 52 instrumenty smyczkowe”. Ten utwór robi na mnie zawsze wielkie wrażenie a jeszcze większe zrobił, słyszany po raz pierwszy na żywo, kiedy do kompletnie kosmicznej muzyki dochodzi obserwowanie, ile energii muszą dyrygent i orkiestra z siebie wykrzesać i w jakim skupieniu zabrać się za te dziwne nuty, żeby osiągnąć tak piorunujący efekt. Tren dla mnie to jeden z najważniejszych utworów XX wieku i móc wysłuchać go w obecności kompozytora było dla mnie ogromnym przeżyciem.

NOSPR to polska orkiestra symfoniczna nr 1. Potęgi jej brzmienia nie pokona żadna sala koncertowa. II i III symfonia Krzysztofa Pendereckiego to rozbudowane kompozycje na wielki skład. NOSPR jest i dosłownie i w przenośni wielka i zna muzykę Mistrza na wylot, grała i nagrywała ją wielokrotnie. Sekcja perkusjonaliów i kontrabasy (po sześciu chłopa!) dowiodły tym razem, że z dobrym zespołem symfonicznym w kategorii potęgi brzmienia tylko Metallica może stawać w szranki i to tylko dopóki ma prąd. Dęciaki i „drewno” NOSPR-u grają na światowym poziomie, a kwintet jak jeden, precyzyjny i kompetentny muzyk.

Pomiędzy fragmentami symfonii były „Polimorfie”, utwór z tego samego okresu, co „Tren”. Kilkunastominutowa podróż przez fantastyczne światy sonorystyki, atonalnych i mikrotonalnych smakowitości kończy się przewrotnie czyściutkim akordem C-dur. NOSPR walnął ten akord tak, że klękajcie narody. Przed Krzysztofem Pendereckim!

Tekst i foto © MŚ

Anne Sophie Mutter: Bach i Penderecki, Kraków, 12 marca 2018

[ Tekst opublikowałem po raz pierwszy na zamkniętym forum dyskusyjnym w marcu 2018]

ICE to nieco kontrowersyjny estetycznie budynek, który kilka lat temu zbudowano w Krakowie. Sala audytoryjna obiektu mieści do 2000 osób, czyli pojemnością dorównuje głównej sali Teatru Wielkiego w stolicy. Organizowanie koncertów kameralnych w zbudowanych dla scenicznych ekscesów stodołach nie wydaje się może najszczęśliwszym pomysłem. Ale kiedy na scenie ma zjawić się Anne Sophie Mutter a w głównej loży siedzi Krzysztof Penderecki, pewne niedogodności akustyczne należy pokornie znieść. Wszak gdyby koncert odbywał się w mniejszej sali, mógłbym nie znaleźć się wśród szczęśliwie zaproszonych.

Nie zmienia to faktu, że koncertowy fortepian z perspektywy balkonu wygląda jak zabawka i przy takiej odległości od sceny w trudnym obiekcie zabrzmiał jak zabawka, kiedy solistka i jej długoletni akompaniator, Lambert Orkis zagrali na rozgrzewkę kawałek Brahmsa (Scherzo c-moll z Sonaty skrzypcowej F-A-E)

Brahms po ponad 40 latach świadomego słuchania (i za młodu prób grania) muzyki pozostaje dla mnie zagadką. Musi być w jego nutach jakaś tajemnicza przyjemność ich odgrywania, coś intrygującego muzyków w budowie kompozycji, co sprawia, że muzyka Brahmsa jest wciąż grana, mimo że emocjonalnie wydaje się dziś bezbarwna. Z kilkoma wyjątkami rzecz jasna (Intermezzi!), ale ten utwór jak dla mnie do nich nie należał.

Potem ASM zagrała dedykowane jej Duo Concertante, zabawny utwór Pendereckiego na skrzypce i kontrabas, pełen niespodziewanych zwrotów akcji, niemal jak z kreskówki. Skrzypce i kontrabas, grane pizzicatto w sali o takich rozmiarach zmuszają do uważności, skupienia na dźwięku, nawet jeśli z perspektywy balkonu jest on maleńkim punktem w odległej przestrzeni. Skupiałem się więc, starając się nie dać rozproszyć nagłymi atakami suchotników, których z racji grypowej pory roku było na sali legion.

Na koniec pierwszej części Anne Sophie Mutter wyszła na scenę sama, aby zmierzyć się z potworem, czyli BWV 1004, II Partitą na skrzypce solo Bacha. Zagrała ją fenomenalnie, a to, co zrobiła z Ciacconą było po prostu genialne! Potraktowała ten zamęczony na śmierć przez tabuny skrzypków, pianistów, organistów i Bóg wie, kogo jeszcze tak, jakby Partita powstała wczoraj, na jej zamówienie.

Publiczność podejmowała rozpaczliwe próby klaskania po niemal każdej części i w końcu udało się po czwartej, zagranej rzeczywiście z takim biglem, że w sumie się należało, jak po popisowej arii w operze.

ASM cierpliwie przeczekała aplauz z uniesionym groźnie smyczkiem, po czym rąbnęła Ciacconę. Skrzypce jak wiadomo mogą wyprodukować jednocześnie tylko 4 dźwięki, ale Bach tak sobie parę stroniczek napisał, że, korzystając z pogłosu, można w powietrzu zawiesić niemal dowolną ilość nut i plątać z nich akordy, z czego piękna Niemka skwapliwie korzystała, czarując przy tym dynamiką, barwami dźwięków i czerwoną suknią. Trzymała się przy tym bardzo blisko otwartego fortepianu, czyżby wykorzystując jego pudło rezonansowe do wzmocnienia dźwięku?

Po Ciacconie nastąpiła przerwa i powaleni Bachem wyczołgaliśmy się w stronę baru z winem.Po przerwie z balkonu zniknął Maestro Penderecki i jego małżonka. Po chwili jednak zobaczyliśmy hen, w dole dwie postaci, siedzące skromnie na krzesełkach dostawionych obok pierwszego rzędu przed sceną.

Druga część była wypełniona całkowicie muzyką Pendereckiego. Najpierw solowa La Folia, która bardzo ciekawie zrymowała się estetycznie z Bachem. Potem na scenę wrócił Orkis i we dwójkę z ASM zabrali się za II Sonatę na skrzypce i fortepian, cudownie eklektyczny kawałek z klimatami od przedwojennej knajpy do sonorystycznych wariactw z lat 60-tych, również napisany dla Anne Sophie. Jest to kawał muzyki, bo utwór trwa ponad 25 minut i mnóstwo się w nim dzieje.

Po wszystkim ASM wyciągnęła Mistrza na scenę, ale bisów już nie było. Wszyscy czuliśmy, że po dwugodzinnym koncercie solistka i kompozytor mają prawo udać się na bankiet. I ja tam z żoną byłem, miód i wino piłem, ale nie odważyłem się do gwiazdy podejść. A tym bardziej do Maestro Pendereckiego…

© MŚ 2018