Anne Sophie Mutter: Bach i Penderecki, Kraków, 12 marca 2018

[ Tekst opublikowałem po raz pierwszy na zamkniętym forum dyskusyjnym w marcu 2018]

ICE to nieco kontrowersyjny estetycznie budynek, który kilka lat temu zbudowano w Krakowie. Sala audytoryjna obiektu mieści do 2000 osób, czyli pojemnością dorównuje głównej sali Teatru Wielkiego w stolicy. Organizowanie koncertów kameralnych w zbudowanych dla scenicznych ekscesów stodołach nie wydaje się może najszczęśliwszym pomysłem. Ale kiedy na scenie ma zjawić się Anne Sophie Mutter a w głównej loży siedzi Krzysztof Penderecki, pewne niedogodności akustyczne należy pokornie znieść. Wszak gdyby koncert odbywał się w mniejszej sali, mógłbym nie znaleźć się wśród szczęśliwie zaproszonych.

Nie zmienia to faktu, że koncertowy fortepian z perspektywy balkonu wygląda jak zabawka i przy takiej odległości od sceny w trudnym obiekcie zabrzmiał jak zabawka, kiedy solistka i jej długoletni akompaniator, Lambert Orkis zagrali na rozgrzewkę kawałek Brahmsa (Scherzo c-moll z Sonaty skrzypcowej F-A-E)

Brahms po ponad 40 latach świadomego słuchania (i za młodu prób grania) muzyki pozostaje dla mnie zagadką. Musi być w jego nutach jakaś tajemnicza przyjemność ich odgrywania, coś intrygującego muzyków w budowie kompozycji, co sprawia, że muzyka Brahmsa jest wciąż grana, mimo że emocjonalnie wydaje się dziś bezbarwna. Z kilkoma wyjątkami rzecz jasna (Intermezzi!), ale ten utwór jak dla mnie do nich nie należał.

Potem ASM zagrała dedykowane jej Duo Concertante, zabawny utwór Pendereckiego na skrzypce i kontrabas, pełen niespodziewanych zwrotów akcji, niemal jak z kreskówki. Skrzypce i kontrabas, grane pizzicatto w sali o takich rozmiarach zmuszają do uważności, skupienia na dźwięku, nawet jeśli z perspektywy balkonu jest on maleńkim punktem w odległej przestrzeni. Skupiałem się więc, starając się nie dać rozproszyć nagłymi atakami suchotników, których z racji grypowej pory roku było na sali legion.

Na koniec pierwszej części Anne Sophie Mutter wyszła na scenę sama, aby zmierzyć się z potworem, czyli BWV 1004, II Partitą na skrzypce solo Bacha. Zagrała ją fenomenalnie, a to, co zrobiła z Ciacconą było po prostu genialne! Potraktowała ten zamęczony na śmierć przez tabuny skrzypków, pianistów, organistów i Bóg wie, kogo jeszcze tak, jakby Partita powstała wczoraj, na jej zamówienie.

Publiczność podejmowała rozpaczliwe próby klaskania po niemal każdej części i w końcu udało się po czwartej, zagranej rzeczywiście z takim biglem, że w sumie się należało, jak po popisowej arii w operze.

ASM cierpliwie przeczekała aplauz z uniesionym groźnie smyczkiem, po czym rąbnęła Ciacconę. Skrzypce jak wiadomo mogą wyprodukować jednocześnie tylko 4 dźwięki, ale Bach tak sobie parę stroniczek napisał, że, korzystając z pogłosu, można w powietrzu zawiesić niemal dowolną ilość nut i plątać z nich akordy, z czego piękna Niemka skwapliwie korzystała, czarując przy tym dynamiką, barwami dźwięków i czerwoną suknią. Trzymała się przy tym bardzo blisko otwartego fortepianu, czyżby wykorzystując jego pudło rezonansowe do wzmocnienia dźwięku?

Po Ciacconie nastąpiła przerwa i powaleni Bachem wyczołgaliśmy się w stronę baru z winem.Po przerwie z balkonu zniknął Maestro Penderecki i jego małżonka. Po chwili jednak zobaczyliśmy hen, w dole dwie postaci, siedzące skromnie na krzesełkach dostawionych obok pierwszego rzędu przed sceną.

Druga część była wypełniona całkowicie muzyką Pendereckiego. Najpierw solowa La Folia, która bardzo ciekawie zrymowała się estetycznie z Bachem. Potem na scenę wrócił Orkis i we dwójkę z ASM zabrali się za II Sonatę na skrzypce i fortepian, cudownie eklektyczny kawałek z klimatami od przedwojennej knajpy do sonorystycznych wariactw z lat 60-tych, również napisany dla Anne Sophie. Jest to kawał muzyki, bo utwór trwa ponad 25 minut i mnóstwo się w nim dzieje.

Po wszystkim ASM wyciągnęła Mistrza na scenę, ale bisów już nie było. Wszyscy czuliśmy, że po dwugodzinnym koncercie solistka i kompozytor mają prawo udać się na bankiet. I ja tam z żoną byłem, miód i wino piłem, ale nie odważyłem się do gwiazdy podejść. A tym bardziej do Maestro Pendereckiego…

© MŚ 2018

Dunedin Consort w Krakowie, część pierwsza, „Mesjasz” Handla

[W mijającym roku miałem okazję uczestniczyć w kilku fantastycznych koncertach. Relacje umieszczałem na  stronie zamkniętego forum dyskusyjnego, którego jestem uczestnikiem oraz na Facebooku. Na start mojego bloga pozwalam sobie przenieść tutaj kilka z tych relacji w nieco przeredagowanej formie.]

Materiał Krakowskiego Biura Festiwalowego

Zacznijmy od fonetyki gaelickiej: DUNEDIN wymawia się „DAN-IID’N” a nie „DANEDIN”. To od Dùn Èideann, nazwy miasta zwanego szerzej jako Edinburgh. Nie wiem, czy Jerzy Fryderyk Handel był kiedyś w Edynburgu, na pewno jednak był tam Fryderyk Chopin i tam właśnie dał swój ostatni publiczny koncert. Potem zagrał jeszcze w Londynie, w małej sali polskiego klubu (obok w sali dużej do tańca grała orkiestra). Ale to zupełnie osobna historia… 

Pod wodzą Johna Butta  w kwestii grania muzyki barokowej zespół z Dùn Èideann ma niewiele sobie równych na świecie. W wytwórni LINN RECORDS wydali kilkanaście kilka płyt, z których najbardziej wielbię „Acisa i Galateę” Handla, nagrali także jedno z niewielu wykonań koncertów brandenburskich Bacha, które potrafię wysłuchać od początku do końca oraz tzw. wersję dublińską oratorium „Mesjasz” Handla. Wersja dublińska to wariant, w którym część wykonawców (oboiści, połowa chóru) jest w Dublinie „not available”, ale zagrać trzeba. Handel był sprawnym impresariem i kiedy przyszły lepsze czasy, powtórzył sztukę w Londynie, juz z chórem i obojami, na dodatek w obecności króla Jerzego, który podobno wstał przy „Alleluja”. Złośliwi wielbiciele twórczości Bacha twierdzą, że król wstał, bo nie mógł juz dłużej usiedzieć przy twórczości Handla i myślał, że triumfalne pienia zwiastują koniec. A tu zonk, bo po „Alleluja” jeszcze szmat nut do końca. Nierozważne wstawanie króla przy „Alleluja” stworzyło tradycję wstawania przy „Alleluja” bez względu na stan i wykonanie. Nie wszyscy o tym wiedzą, więc cześć wstaje, część siedzi a część wychodzi, żeby być pierwszymi w szatni. 

Krakowski kościół św. Katarzyny, patronki między innymi filozofów, dziewic i polskich kolejarzy jest także ośrodkiem kultu św. Rity, patronki spraw beznadziejnych. 26 marca 2018 to niezwykłe miejsce gościło koncert inauguracyjny festiwalu Misteria Paschalia. Temperatura  gotyckim budynku bliska zeru a na zbudowanej estradzie po raz pierwszy w Polsce jeden z najlepszych na świecie zespołów muzyki dawnej: baranie struny, krótkie smyczki, wiolonczele bez wsporników, trzymane siłą kolan. Na scenie trzy zestawy klawiszy: portatyw, klawesyn i szpinet: prawie jak na koncercie YES. Przed nami wersja londyńska trochę niesłusznie najbardziej znanego dzieła Jerzego Fryderyka , skleconego naprędce w dwa tygodnie w roku 1741. Dzieła, nie Jerzego Fryderyka. Jerzego Fryderyka sklecono w roku 1685 w Halle (ex-NRD) ku chwale Anglii (ex-UE).

Gdybym nie miał pojęcia o możliwościach Dunedin Consort, to szok byłby pewnie większy. Ale i tak zetknięcie się na żywo ze szkockim zespołem, dobrze mi znanym z płyt okazało się dużym przeżyciem. Niespecjalnie dobrze czuję się na koncertach (zazwyczaj fatalna akustyka + suchotnicy), po drugie nie jestem wielbicielem „Mesjasza”. Handel to dla mnie „Rodelinda” albo „Rinaldo”. Opera, nie bogobojne oratoria! Profanum, nie sacrum… 

Ale oto często nudnawy w rękach innych wykonawców „Mesjasz” pod batutą Butta błyszczy i wciąga. Każda z 52 części ma swoją dramaturgię, ale też każda kolejna wynika z poprzedniej. Sklepienie gotyckiego  kościoła okazuje się najdoskonalszym systemem nagłośnieniowym, jaki można sobie wyobrazić dla takiej muzyki i artyści bezwstydnie je wykorzystują. Soliści bez wysiłku wypełniają głosami przestrzeń i czas, najwyraźniej czerpiąc radość ze śpiewania w akustyce, która zdaje się ich samych uwodzić. Chwile, kiedy John Butt zastyga w oczekiwaniu na wygaśnięcie pogłosu zakończonej właśnie części, by zacząć następną, mają coś z magii. 

Oczywiście „pod batutą Butta” to przenośnia, bo batuty jako takiej nie było. Zespoły grające w stylu historycznie poinformowanym noszą się nonszalancko i gardzą muszkami, batutami oraz wentylami w trąbkach. Maestro dyrygował zza szpinetu na stojąco, jednorącz, oburącz i całym sobą oraz niemal śpiewał wraz z chórem. Bez muszki i batuty. Trębacze sumiennie suszyli instrumenty po każdej dłuższej frazie, a w jednej z nieuniknionych dla zespołu grającego na historycznych instrumentach chwil strojenia klawesynista użył stetoskopu, by osłuchać swój instrument! Goście grający na Steinwayach mają jednak mniejszy fun!

Rewelacyjny koncert!

© MŚ 2018

1983 – historia alternatywna

Widziałem pierwszy polski serial NETFLIXA, „1983”. Dwa razy. Jest świetny! Pokazuje alternatywną wersję historii Polski po 1981 roku. Akcja rozgrywa się w dwóch planach: „dziś” to rok 2003, retrospekcje przenoszą nas w rok 1983, kiedy trwa stan wojenny a krajem wstrząsa seria krwawych zamachów terrorystycznych. Po tym dramacie większość narodu skupia się wokół partii i komunizm trwa w najlepsze: nie ma przełomu 1989 roku, nie ma Polski w Unii i w NATO. 13 grudnia to dobra data, aby wkleić tu moją małą polemikę z krytyką, czy wręcz hejtem,  jaki wylał się na serial i jego twórców.  Bo oprócz tego, że „1983” to porządna, współczesna rozrywka, szpiegowski thriller o ciekawie poprowadzonej akcji, to zaskakująca wizja alternatywnej historii Polski dać może bardzo wiele do myślenia. Zwłaszcza tym, którzy chętnie krytykują ostatnie ćwierćwiecze.

Oficjalny trailer serialu

[tekst poniżej oryginalnie umieściłem na Facebooku 7 grudnia 2018]

Serialowi 1983 liczni krytycy wytykają różne grzechy. Jednym z nich jest jakoby zbytnia oczywistość inspiracji.  Rzeczywiście: „Rok 1984” Orwella, „Blade Runner”, „Matrix”, nawet „Fahrenheit 451” i „Mr. Robot” kłaniają się z ekranu co chwilę. Dodajmy jeszcze pokrewieństwo z miriadem filmów i seriali szpiegowskich i s-f i mamy używanie. 

Ja jednak spytam krytyków: jak według Was powstają pop-kulturowe narracje? Czy aby nie poprzez powtarzanie i przetwarzanie wcześniej wykorzystanych wątków?Dodam dla ułatwienia, że ten proceder trwa od paru tysięcy lat. I spytam was jeszcze, czy ta opowieść nie jest przypadkiem pierwszą udaną próbą włączenia naszych rodzimych, nieraz hermetycznych, wątków historycznych do arsenału pop kultury, do poetyki komiksu? Bo dla mnie jest. Stan wojenny jako ideologia nowego Gotham. Komuniści jako szturmowcy Imperium… Może minęło już na tyle czasu, byśmy mogli już zacząć tak to traktować?

Drugi zarzut to jakoby złe aktorstwo. Złe, to znaczy? Czy aktorzy źle dobrali środki wyrazu do tej z definicji uproszczonej, przygodowej czy wręcz komiksowej narracji? Bo przecież mamy do czynienia z dość oczywistą konwencją! Czy odtwórcy niedostatecznie kwestionowali rysunek swoich postaci i nie wzbudzali u widza wymaganego (?) dysonansu poznawczego? Że niby my to nie my? Że zgrzeszyli tym, że naiwny, ale dociekliwy student i wyjęty z powieści Chandlera zgorzkniały glina są konsekwetnie, jako tacy, z całym bagażem nieuchronnych uproszczeń, odegrani przez Musiała i Więckiewicza? 

Dla mnie obsada „1984” to dream-team. Mamy w kraju fantastycznych aktorów, ale przecież nie w każdym projekcie trafiają na właściwe sobie zadania. Tutaj wszystko się zgadza: Robert Więckiewicz, Phillip Marlowe i Deckard w jednym, ciągnie akcję jak holownik. Maciej Musiał świetnie się sprawdza jako nieświadomy, poszukujący prawdy „rozgrywający” całej akcji, podobnie jak cudownie chmurna i zbuntowana Michalina Olszańska i naiwna, łagodna Zofia Wichłacz. Agnieszka Żulewska gra postać żywcem przeniesioną z kina moralnego niepokoju… Kalejdoskop.

Na dokładkę mamy całą plejadę rewelacyjnych odtwórców ról drugoplanowych: Chyra, Kalarus, Zbrojewski, Ewa Błaszczyk, Edyta Olszówka i inni. Objawieniem dla mnie są młodzi: Tomasz Włosok, Bartek Cao, Krzysztof Mach, Marcin Bosak. Nawet Wujka (Wu Le Hong) kupuję bez wahania. Musiałbym tu wkleić całą listę obsady, żeby oddać im sprawiedliwość. 

Trzeci wątek, obecny w krytyce serialu to kwestia jakoby złych dialogów. Ta warstwa narracji do rewelacji nie należy, ale w „1983” dialogi służą przede wszystkim wyjaśnianiu sytuacji i popychaniu skomplikowanej akcji do przodu. To zabieg obecny w niemal każdym serialu, bo przecież nie sposób, w dostępnym budżecie, wszystkiego pokazać.Drodzy krytycy! Jaracie się przecież amerykańską pop kulturą, czyż nie? Wyobraźcie sobie te dialogi jako chmurki w komiksie i nagle wszystko jest na swoim miejscu! Czego oczekiwaliście? Mogło być lepiej? Mogło. Zawsze może być. Także w waszych recenzjach. A w 1983 przynajmniej każdy dialog należy do akcji i jest całkowicie zrozumiały. Tak przy okazji: rewelacyjny, czytelny dźwięk z planu! Brawo Monika Krzanowska!!! I brawo cały Sound Department! A o montażu powiem krótko: światowy poziom.

Serial ma też inne, bardzo istotne i na szczęście nie kwestionowane zalety: świetne zdjęcia (Naumik, Tomiak) intrygująca, oszczędna muzyka (Komasa Łazarkiewicz), brawurowe nieraz decyzje scenograficzne, tworzące alternatywny świat, w który można uwierzyć (Anna Anosowicz). 

I to mruganie do widza, z Majką Skowron, Traszką, Kalarusem w roli szefa SB i wojskowymi w operetkowych mundurach na czele. Pyszne!

© MŚ 2018