Teodor Currentzis i jego zespół, MusicAeterna, o których było już trochę TUTAJ, po kontrowersyjnych (dla niektórych, zwłaszcza starszych specjalistów) nagraniach Mozarta, Strawińskiego i Czajkowskiego przygotował dla swoich fanów pod choinkę własną interpretację VI Symfonii Gustawa Mahlera.
Dla mnie to najważniejsza i najwspanialsza płyta roku 2018, być może jedno z najbardziej ekscytujących nagrań klasycznych ostatnich lat.
Być może to też jedna z najpiękniejszych płyt, jakie kiedykolwiek słyszałem…
Dla nieobeznanych z Gustawem Mahlerem garść informacji:
- Gustaw Mahler (1860-1911) urodził się w Cesarstwie Austro-Węgierskim, tak jak większość przodków autora tego blogu i zdobył światowe uznanie (Mahler, nie autor bloga, niestety) jako błyskotliwy dyrygent. W USA przyjmowano go jak, nieprzymierzając, Sir Eltona Johna.
- Jego życie co chwilę mąciły różne osobiste tragedie, śmierć najbliższych: rodziców, rodzeństwa, dzieci. Mahler skutecznie próbował zawrzeć swoje emocje w muzyce, którą en masse uznano za tragiczną w wymowie. Faktycznie, przy paru kawałkach myśli samobójcze mnożą się w głowie jak króliki, ale, koniec końców, Gustaw jakoś zawsze nas podnosi na duchu.
- Przez długi czas kompozycje Mahlera uważano, ku jego frustracji, za dziwaczne i od czapy.
- Jego kompozycje są cudownie, fenomenalnie i konsekwentnie dziwaczne i od czapy…
- Tworzył w czasach, kiedy z pietyzmem budowany system harmoniczny europejskiej muzyki (czyli dur-moll) zaczął trzeszczeć i rozpadać się. Przy okazji zaczynała trzeszczeć i rozpadać się XIX wieczna Europa…
- Kiedy zdradziła go żona, leczył się u Freuda.
- Jego muzyce przyklejono łatkę trudnej w odbiorze. Nie dlatego, że Freud, tak w ogóle…
Mahler trudny w odbiorze? Nieprawda! Dla współczesnego słuchacza jedynym wyzwaniem w jego symfoniach jest, moim zdaniem, tylko czas ich trwania i wynikający z tego fakt, że trzeba się na nich skupić dłużej niż przez 3 minuty, czyli standardowy czas piosenki w radio.
W tamtej epoce widocznie uważano, że im dłuższe dzieło, tym kompozytor lepszy. Żeby wysłuchać mahlerowskiej Symfonii nr 3 trzeba mieć wolne popołudnie. Jeżeli macie, to proszę bardzo: główny bohater tego postu, Teodor Currentzis, tym razem z orkiestrą SWR, za darmo i w HD:
Dziś czas w muzyce mija nieco inaczej. Rozumiał to choćby Witold Lutosławski: jego ostatnia, czwarta Symfonia trwa nieco ponad 20 minut.
Niektóre dzieła Mahlera wymagają nadto bardzo licznej obsady: Symfonia nr 8 nazywana jest „Symfonią tysiąca” z racji gigantycznej armii, koniecznej do wykonania: liczba muzyków i chórzystów może być nawet większa od liczby obecnych słuchaczy i nie mówimy o koncercie jazzowym! Nie gra się więc 8 Symfonii zbyt często, bo z niezrozumiałych powodów muzycy oczekują zapłaty za koncert. O jakiej skali mówimy, można zobaczyć w tym krótkim trailerze, skądinąd z genialnym, młodym dyrygentem z Wenezueli, Gustavo Dudamelem. Bo teraz robi się trailery do symfonii!
Inna kwestia to tragiczna aura, otaczająca Mahlera. W jego życiu wielkie sukcesy przeplatają się z osobistymi dramatami a nieprzeciętny talent pozwolił mu na niezwykle sugestywne oddawanie emocji poprzez muzykę. Tragizm najbardziej znanych fragmentów przez lata przesłaniał inne kolory muzyki Mahlera, zwłaszcza jego zabawny czasem, cesarsko-królewski sentymentalizm, świadomie ocierający się o pastisz. Niektórzy dyrygenci, tacy jak Bernstein, niezrównany interpretator Mahlera, zakładali, że np. cudownie klezmerskiej, trzeciej części Symfonii nr 1, oczywistej wariacji na temat „Panie Janie, niech pan wstanie” i protoplastki „Skrzypka na dachu” nie powinno się grać jak ponurego dramatu z Freudem w tle:
Inni woleli odczytać ten sam fragment zupełnie inaczej. Odrzucić folklor i poszukać tam czegoś innego. Dla porównania: to samo, też pięknie, może nawet bardziej poetycko, ale już raczej jako ponury dramat z Freudem w tle. Zwracam też uwagę na diametralnie różne miny dyrygentów:
Mamy więc do czynienia z utworami, które są długie, smutne i na dodatek wykonuje je mnóstwo ludzi w ciemnych ubraniach. Znaczy: trudne…
Tymczasem dzieła Mahlera nie zawierają niczego trudnego, nieznanego czy nieakceptowalnego, nawet dla niezbyt osłuchanego z symfoniką, współczesnego odbiorcy.
Takie piękne, melodyjne, czasem niepokojące frazy towarzyszyły nam w niezliczonych wariacjach, od dziesiątków lat, w filmach. Wiele ilustracji filmowych to wariacje na kanwie muzyki Mahlera i wielu innych, „poważnych” kompozytorów romantycznej i postromantycznej muzyki przełomu wieków: Dworzaka, Wagnera, Brucknera, Ryszarda Straussa. Wykorzystywano też fragmenty ich utworów; w końcu wszyscy pamiętamy atak helikopterów w „Czasie Apokalipsy” (Wagner) czy niesamowity początek „2001: Odysei kosmicznej” (Strauss, najpierw Ryszard z Niemiec, potem dużo starszy Johann z Austrii, panowie zresztą nie byli spokrewnieni).
Dziś filmowa muzyka zmienia się pod wpływem kompozytorów wywodzących się z rocka czy jazzu, często nie znających notacji muzycznej, ale od czasu do czasu powraca stara, dobra, wielka orkiestra i pompatyczne „tutti” w finale: dobro zwycięża, bohater odzyskuje ukochaną i świat wraca do równowagi. The End. Wyobrażacie sobie gwiezdne wojny z akompaniamentem zespołu jazzowego?
Chociaż…
Ojcem duchowym muzyki hollywoodzkiej jest Erich Korngold. To właśnie Mahler, podówczas wielka gwiazda dyrygentury i zdobywający powoli uznanie kompozytor, został poproszony o ocenę talentu nastoletniego Korngolda. Po wysłuchaniu jego kompozycji odradził studia w konserwatorium (bo delikwent niczego by się już tam nie nauczył), i polecił naukę u swego przyjaciela, Zemlińskiego (c.k. kolesiostwo!). Młodego Korngolda wychwalał również Ryszard Strauss. Przypominam: inny Strauss, nie ten w dwóch osobach od walców wiedeńskich!
Starszy już Korngold, w latach trzydziestych, trochę wskutek zbiegu okoliczności, napisał swoją pierwszą, hollywoodzką partyturę filmową. Po wymuszonej emigracji do USA komponowanie do filmu stało się jego głównym zajęciem aż do lat 50-tych. Zdobył dwa Oscary i wywarł wielki wpływ na muzykę Hollywood. Hollywood brzmi jak Korngold a Korngold brzmi jak jego wiedeńscy mistrzowie, między innymi Gustaw Mahler. A przecież sam Mahler był głównym dyrygentem najpierw Metropolitan Opera, następnie New York Philharmonic. Opcja amerykańsko-hollywoodzka udowodniona!
Korngold w Ameryce pisał muzykę do filmów o piratach i facetach w rajtuzach, dostosowaną do gustów popularnego kina dawnych lat. Brzmi ona dziś archaicznie, ale niefilmowe kompozycje Korngolda, zwłaszcza opery, zachowują ponadczasowy czar fine-de-siecle i schyłku muzyki romantycznej. Kto usłyszał „Marietta’s Lied” z opery „Umarłe Miasto” nie zapomni jej nigdy (mam nadzieję). Poniżej próbka; okropna inscenizacja może wrócić w sennym, freudowskim koszmarze, ale muzycznie i wokalnie świetne:
Wątek hollywoodzki jest w odniesieniu do nagrania Currentzisa o tyle istotny, że jednym z zarzutów pod adresem tej interpretacji jest efekciarstwo. Efekciarstwo??? A dlaczego nie? Efekt całości jest trochę ilustracyjny, hollywoodzki, przyznaję, ale przecież Mahlera za coś wielbiono za oceanem, (wprawdzie jako dyrygenta) i sukcesja Mahler > Korngold > Hollywood żartem bynajmniej nie jest.
Currentzis i MusicAeterna zagrali „Szóstą” bez poszukiwania na siłę „tragiczności” i innych „ości” w każdym takcie i w każdej frazie. Currentzis widzi las, nie drzewa. Konsekwentnie odczytuje partyturę Mahlera jako jedną opowieść, a nie jako zbiór histerycznych porykiwań. Nie wchodzi w szczegóły, nie akcentuje każdej frazy, nie daje się skusić na każdą okazję do efektownego rubato albo dramatycznego kontrastu w dynamice. A Mahler zastawił takich pułapek niezliczoną ilość.
Muzyka płynie tu swobodnie, bez egzaltacji, częstej w interpretacjach Mahlera. I tak np. drugi temat pierwszej części nie stara się powalić słuchacza ciężarem ludzkiego losu, nie jest „dramatycznie”, krzykliwie skontrastowany z tematem pierwszym, co bywa ulubionym zabiegiem wielu dyrygentów.
Przy okazji płyty Currentzisa miałem ciekawą dyskusję z o wiele lepiej ode mnie znającą się na muzyce koleżanką Aleksandrą, która twierdzi, nie bez podstaw, że w tej interpretacji marszowy rytm pierwszego tematu jest „jak lekki pochodzik”. Cóż, odparłem, widocznie Currentzis uznał, że tym razem idziemy z góry, nie pod górę 🙂
Nota bene to właśnie Ola zwróciła mi uwagę, że: „Currentzis w Szóstej Mahlera leci gęsto i często „po wierzchu”, tworzy barwny kalejdoskop, którego się słucha jak filmowej muzyki„. Odebrałem to jako komplement i z inspiracji Oli powstał akapit o muzyce filmowej.
Cześć druga, Scherzo zagrane jak zwariowany, wyraźnie synkopowany taniec uwodzi lekkością, niespotykaną w innych wykonaniach (UWAGA, fragment dla audiofilów: to także kwestia perfekcyjnego, jasnego nagrania. Separacja poszczególnych sekcji jest bardzo klarowna a przez to brzmienie zwiewne, zadziorne).
Przy okazji Scherza też wymieniliśmy poglądy z Olą, która zapewne nie pogniewa się, jeżeli naszą rozmowę zacytuję:
OLA: Groteskowy ländler (odmiana walca, przyp. mój) w scherzo, jest zbyt przerysowany i tanio-efekciarski!
JA: Nie, po prostu taniec został (wreszcie) zagrany jak taniec. Tanecznie. Na dodatek z lekkim synkopowaniem. Pyszne!
OLA: Ale to jakby próbować celowo-kiczowaty pastisz zagrać „na serio”!
JA: Na serio to tego laendlera grali wszyscy ci wielcy interpretatorzy spod znaku tragicznego Mahlera, dotkniętego przez los. Trochę na zasadzie: „Cholera, ten wariat tu napisał walczyka, a na widowni ministrowie, bankierzy i krytycy! Oczekują wysokiej sztuki… zagramy to rozwlekle, bez akcentowania rytmu. Będzie poważnie, dramatycznie i z głębią.
OLA: Currentzisa bardzo cenię i w moim osobistym odbiorze nikt – póki co – nie nagrał lepszego „Requiem” Mozarta, lepszego „Don Giovanniego”, czy „Dydony” Purcella. Tyle, że po prostu Mahlera, Brucknera czy Wagnera osobiście wolę w „cięższym, gęstszym” sosie, a przede wszystkim oczekuję magii… wciągania w narracje, cyzelowania szczegółów, głębokiej frazy, przeżycia… To są tak istotne kompozycje, że po wyłączeniu płyty chcę mieć wrażenie że to było coś niesamowitego, a nie kolejna miła, nastawiona na efekt i dobre wejścia muzyka (jakiej w naszych miłych czasach nie brakuje).
To co piękne w muzyce, to także i to, że oboje mamy rację 🙂
Część trzecia (może być też grana jako druga), czyli Andante moderato, jeden z najpiękniejszych utworów kiedykolwiek napisanych na orkiestrę symfoniczną, Currentzis prowadzi z taką skromnością i spokojem, jakby chciał zaśpiewać kołysankę. Nieuchronne napięcia budują się w tej części tak łagodnie, jakby cały ten fragment symfonii napisany był pod jednym długim łukiem (łuk w nutach oznacza w uproszczeniu fragment, który należy zagrać jakby jednym oddechem, nawet, gdyby miał trwać dwadzieścia minut). Przy pierwszym słuchaniu byłem kompletnie zahipnotyzowany. Czy ta wersja jest według mnie „lepsza” od uwielbianego przeze mnie nagrania VI Symfonii pod batutą Pierre Bouleza z Wiedeńczykami (w tym wypadku chodzi o Wiener Philharmonie, nie o całą populację Wiednia)? Nie, nie, nie! Ale jest na tyle inna i na tyle piękna, aby się w nią wsłuchiwać bez końca.
Ostatnia część „Szóstej” jest napisana bardzo ilustracyjnie, „teatralnie”: muzyka na początku, po intro z bajkowymi dzwoneczkami, zaczyna skradać się jak w filmie grozy. Rafael Kubelik na przykład, w swojej interpretacji (wspaniałe nagranie!) mocno akcentuje tu kolejne wydarzenia tego skradania się a Currentzis znów szuka legato. Nie spieszy się, nie podkreśla niczego. Zachowawczość popłaca, bo w dalszych taktach, kiedy do gry wchodzą bohaterskie fanfary, Currentzis może sobie dalej pozwolić na lekkość i zwiewność, a ci, którzy początek poprowadzili zbyt ciężko, muszą teraz mocno dosypać do pieca.
Rozegzaltowani muzykolodzy przypisywali VI Symfonii profetyczną wizję Wojny Światowej albo próbę oddania w dziele muzycznym kompleksowości ludzkiej egzystencji. W efekcie całej symfonii dopisano epitet „Tragiczna”. Mahler o tym nigdy się nie dowiedział. Sporo pisał o swoich kompozycjach, ale w kwestii „Szóstej” był oszczędny w słowach.
Currentzis wywalił cały ten bagaż wojenno-egzystencjalny i nagrał fascynująca, muzyczną opowieść, zostawiając o wiele więcej naszej wyobraźni, niż wiele innych, bardzo jednoznacznych, „tragicznych” wykonań.
Tyle, że na koniec Mahler rzeczywiście nie pozostawia żadnych wątpliwości, ani swobody dyrygentowi: cała opowieść, pełna zwrotów akcji nie zakończy się happy-endem. W finale na słuchacza spadają słynne trzy uderzenia młota / losu, reprezentowane przez dziwaczny instrument, który Mahler zażyczył sobie do składu orkiestry. To też znamy z Hollywood: Leonardo di Caprio zsuwa się z tratwy w odmęty oceanu, ale bohaterka, grana przez Kate Winslet żyje potem długo, choć może nie tak szczęśliwie.
A teraz Państwo grzecznie sobie sprawią tę płytę, albo posłuchają jej na Tidalu, Spotify czy Apple Music. Jak nie wchodzi od razu, to można po kawałku, to żaden grzech:
